Czyli leci z nami saper? 5150 Warsaw Triathlon
W drugi czerwcowy weekend 2016 roku w Warszawie pojawiły się zawody na dystansie olimpijskim. Wszystko opatrzone ciągiem cyferek 5150 z metką legendarnej czerwonej M’ki Ironmana. 1.5 km pływania, 40 km na rowerze i na deser 10 km biegania, ot filozofia cyferek i mamy 51,5 km zabawy. Jak było? Bombowo i można było się rozerwać przy słonecznej pogodzie, jaką zaserowała tego dnia Stolica.
Zapisy
Na zawody zapisałem na kilka miesięcy wstecz, gdy znowu w polskim światku triathlonistów zapadła choroba na ten start. Może nie tak jak przy debiucie Ironmana 70.3 w Gdyni, ale znowu było ciśnienie na zaklepanie startu i były jakieś „jaja” z zapisami. 15 lutego, ludzie po godzinie osiemnastej rzucili się do komputerów, aby załapać się na niższe wpisowe za 75 euro. Kto nie zdążył, ten płacił stówę. Ja kilkukrotnie witałem się z gąską i ostatecznie miałem pakiet, ale po wyższej cenie. Mimo wszystko nie odpuściłem i po reklamacji różnicę w cenie mi zwrócono.
Mimo mniejszego zainteresowania zapisami to ponownie po 15 lutego 2016 w serwisach i sklepach komputerowych w całej Polsce zanotowano wzrost sprzedaży klawiatur, ponieważ klawisze F5 nie wytrzymywały presji. Finalnie okazało się, że kompletu zawodników nie było na starcie.
Dzień przed
EXPO, biuro zawodów, strefa T2 i meta – wszystko to było usytuowane na placu Teatralnym. Biuro czynne prawie cały dzień, więc możliwości odbioru były dość duże pod względem ustalania grafiku na sobotę. Ja zjawiłem się w porze podwieczorku tzn. trwającego pasta party i gdzieś w tle odprawy. W biurze pustki, pakiet odebrany w minutę.
Szybkie zbadanie zawartości koperty, oklejenie worka i migiem buty na bieg zostawione w T2. Potem w samochód i do T1. Tutaj już w sumie wyszła większa wyprawa, bo pływanie odbywało się w Zalewie Zegrzyńskim i od mety do startu było jakieś 40 km. Na miejscu standardowe procedury, rower na stojak, kolejny worek do T1 i można było wrócić do domu na dalszy carboloading.
Bombowy dzień startu
Pobudka 4:20. Wcześnie, ale wszystko obliczone na to, by załapać się na shuttle busa, ogarnąć się logistycznie w domu oraz w okolicy mety ze swoim samochodem. Wszystko wyszło z zapasem czasowym, więc resztę czasu przy oczekiwaniu na busa oraz na odjazd, spędziłem w towarzystwie moich towarzyszy niedoli z TriWawy oraz innych zawodników. Były żarty, rozmowy o starcie, ale też i odpoczynek, bo można było się jeszcze zdrzemnąć w ciepłym autobusie przez prawie 40 minut.
Po dotarciu do T1, oczywiście trzeba było sprawdzić ciśnienie w kołach, dorzucić ostatnie bidony, jedzenie i zaliczyć toi-toi’a. Wkoło masa znajomych i uśmiechniętych twarzy, ale też napiętych bicepsów oraz gładkich wytopionych łyd. Czuć było, że zaraz będzie jakaś bomba. No i była… ale zanim to nastąpiło to jeszcze wspólne fotki, depozyt czy ubieranie pianki i rozgrzewka. Moja grupa wiekowa oraz panie miały wystartować o godzinie 9:10. Po informacji, że to nie możliwe nawet o 9:30. Potem było wyjaśnienie (podejrzany pakunek w T1 oraz saperzy w drodze) co jest nie tak i start miał być o 10. Ja już zgrzany w piance ją zrzuciłem do pasa, a w brzuchu pustka. Wszystko precyzyjnie wyliczone i zastanawiam się, czy czegoś nie wrzucić na ruszt przed pływaniem, bo na głodniaka słabo się płynie.
Chwilę po 10 nadeszła chwila startu i nareszcie ruszyliśmy w bój. Na rozgrzewkę 50-100 m biegu po wodzie. Nowa konkurencja? Nie! To tylko rozbiegówka do żółtych bojek w wodzie. Zaczynam spokojnie i nawet nie jestem zmęczony, ale bolą mnie łapy. Co rusz kontroluje tor „jazdy” i nawigacyjnie czułem, że idzie super i z każdą minutą się rozkręcałem. Bojka za bojką, aż dobiłem do mety. Wychodzę z wody, rzut oka na zegarek, a tam ujrzałem czas w okolicy 21 minut. Mocne zdziwienie, ale co tam! Napieram po worek i do T1.
Szybka przebiórka, wskoczyłem na rower i cisnę. Przez pierwsze 10 km trasy rowerowej rozmyślałem o tym, jak mogłem tak dobrze popłynąć. Wydawało mi się, że żadnej bojki nie ominąłem, ale jednak coś nie gra. No nic to… skupiłem się na rowerze, więc cisnę jak noga, asfalt i płuco pozwala. Kilometry płynęły, ktoś mnie wyprzedzał, ja kogoś i zameldowałem się po nieco ponad 70 minutach w okolicy T2. Nauczony od zeszłego sezonu rozpiąłem buty i chce wyskakiwać na bosaka. I tak wyskoczyłem, że lewego buta zgubiłem przed belką i musiałem go podnosić z ziemi. Pod pachę i biegiem do stojaków. Tutaj też zakręciłem się jak ruski termos na zimę, bo pobiegłem za daleko do przodu i musiałem się cofać do mojego stojaka.
Mała pomyłka, ale noga dawała radę, więc szybko założyłem skarpetki mocy z napisem „WYTOP ŁYDY!” i poleciałem w miasto. Teraz przede mną dwie pętle 5 km. Do tego długa Karowa, kocie łby i zmęczenie. Jednak noga szybko się otrząsnęła po rowerze i zaczynałem przyspieszać. Podbieg nie był żadnym problemem, a ostatni kilometr leciałem jak natchniony dzięki kibicom, atmosferze i ogólnej euforii, bo fajnie noga podawała. Na metę wbiegłem chwilę przed 02:30:00 na zegarze przy aplauzie kibiców. Super sprawa i zaciesz, że to już koniec w nie najgorszym stylu.
W strefie finishera standardowe sprawy jak uzupełnienie płynów, coś na ząb (tutaj znowu mogłoby być lepiej, jeśli chodzi o coś na ciepło), uśmiechy, pogawędki i fotki ze znajomymi. Na spokojnie skonsultowałem się co do za długiej trasy rowerowej, niedomiaru trasy biegowej oraz sprawdziłem, że jednak gorzej u mnie ze wzrokiem, bo przepłynąłem regulaminowo 1500 m w czasie ok. 29 minut, a nie 21. Starość nie radość, ale czyste sumienie mam, że nigdzie trasy nie skróciłem. Uff…
Szybko podsumowując, to moim zdaniem fajnie było startować w swoim mieście przy tylu znajomych na trasie i przy trasie. Dużo rzeczy sprawnie zaplanowanych i wykonanych, więc żaden zawodnik nie powinien być zawiedziony. Wiadomo.. Były incydenty z tą bombową paczką i nerwami wokół niej, ale mimo wszystko cieszę się, że ukończyłem pierwszy 5150 Warsaw Triathlon. Nie było nudy. Do zobaczenia za rok :)
PS. Pływanie – 00:29:09 / 241
T1 – 00:03:41 / 224
Rower – 01:12:44 / 296
T2 – 00:02:16 / 303
Bieg – 00:42:03 / 265
FINISZ – 02:29:52
Miejsce OPEN 216/754 :)
Foto: TriFotki :)