Mentalny grubas jest w każdym z nas…
Przebiegnięcie kilometra w założonym czasie było tragedią. Zresztą, po co zaczynać tę historię od biegania. Jako ponad 100 kg pączek w maśle, nie byłem królem życia, a bieganie było ostatnią rzeczą, o której myślałem. Nie byłem popularnym człowiekiem w szkole, dziewczyny za mną nie szalały, a czas upływał. Mając 21 lat na karku i ponad 40 kg nadwagi, raczej nie grzeszyłem pewnością siebie i nie czułem, że może być ze mnie ktoś więcej niż typowy gruby programista informatyk (studiowałem informatykę, a programowanie to ostatnia sztuka rzemiosła, którą chciałbym się zająć po studiach).
I tak aż do wiosny 2011 roku. Wtedy to sam z siebie, nawet nie wiem czemu, chciałem coś w sobie i wokół siebie zmienić. Jednak cofnijmy się w czasie parę miesięcy, czyli do momentu pójścia na studia. Wojskowa Akademia Techniczna od razu budziła grozę w grubasku, przed którym były ćwiczenia wojskowe. Bieganie oraz to, czego nie potrafiłem ze swoim ciałem zrobić, było zwyczajnie przykre. Nie było siły, żebym miał się męczyć i wylewać siódme poty skoro nie widziałem efektów.
Nasz trener prowadzący zajęcia na uczelni (były wojskowy) wyśmiewał, wymagał i dziwił się: „Kto Wam zrobił w życiu taką krzywdę?!”. Miał na myśli moje (i niektórych moich kolegów) braki w tężyźnie fizycznej. Zaliczenie testu sprawnościowego było prawdziwym Mount Everestem. Oprócz biegania słabo było z podciąganiem na drążku. Bo jak tu podciągnąć prawie 120 kg klocka, w którym nie ma specjalnie mięśni? No dobrze.. przesadzam. Nogi miałem zawsze dobrze umięśnione i byłem nabity. Niestety nadal zbędny balast nie poprawiał mojego położenia. I ta szydera od prowadzącego zajęcia oraz moja bezsilność były jakimś zarodkiem tego, co się ze mną stało.
Ni z tego, ni z owego na wiosnę ad. 2011, bez jakiegoś większego powodu zacząłem myśleć o bieganiu. Pierwsze podejście do prawdziwego biegania zacząłem nie np. w parku tylko z nosem w komputerze. Zacząłem wertować Internet pod kątem: „jak zacząć biegać?”, „bieganie a chudnięcie” itd. Aż natrafiłem na 6 tygodniowy plan Pumy na portalu bieganie.pl, którego założeniem było przygotować człowieka do 30 minutowego ciągłego biegu. Założenia tego planu to prostota realizacji oraz możliwość korygowania obciążeń treningowych bardzo przypadły mi do gustu co było nie bez znaczenia w kontekście „zwariowanego” życia studenckiego.
Po nakreśleniu planu działania wiedziałem, że nie obejdzie się bez inwestycji w sprzęt oraz przygotowania się do planu bo nawet jak na bardzo wolnego biegacza byłem zbyt ciężki. Waga początkowa w marcu wahała się koło 120 kg i wtedy wiedziałem, że muszę powiedzieć temu dość – zacząłem działać. Do planu przygotowywałem się energicznymi marszami i przez dwa miesiące do maja zrzuciłem ok. 6 kg, co napędzało mnie do dalszego działania.
W pierwszym tygodniu maja zacząłem intensywnie szukać butów, które dadzą mi solidną amortyzację i wygodę użytkowania w dobrej cenie. Po przeczytaniu recenzji, opisów oraz ocen użytkowników różnych modeli od różnych producentów. Wybierałem na ślepo, bo przez internet, a nie w specjalistycznym sklepie. To jest błąd dla kogoś, kto zaczyna z bieganiem. Chociaż obce były mi pojęcia pronacji, supinacji to po teście mokrej stopy zdecydowałem się na imienniczki moje planu, czyli na buty Puma! A dokładniej na model „Complete Velosis II„. Buty z mojej perspektywy (całkowitego amatora) były świetne, bo były miękkie i tylko to się liczyło. Służyły mi dzielnie przez prawie 1500 km.
Po tym czasie wyruszyłem na swój pierwszy „prawdziwy” trening. Pamiętam to jak dziś, był 17 maja. Historyczna data! Generalnie nie wiedziałem jak to będzie i czego się spodziewać. Jednak nałożyłem buty i wyszedłem na dwór z zamiarem pobiegania, a raczej marszo-biegu. Oczywiście nie miałem butów do biegania, ciuchy były, jakie były i tyle. Miałem się iść poruszać i zobaczyć co z tego będzie. O żadnej elektronice nawet nie wspomnę.
Na treningu miałem interwał 30 s biegu/4:30 min marszu i tak 6 razy. Poszło gładko i po powrocie do domu miałem błysk w oczach, że coś z tego może być. Początkowo nikomu się nie przyznałem, że zacząłem się jakoś bardziej ruszać. Ot taka moja tajemnica, aby potem zaskoczyć bliskich i znajomych. Przy okazji planu treningowego, postanowiłem coś zrobić ze swoją dietą, która w zasadzie nie istniała. Dlatego postarałem się, aby stosować 4 zasady „0”:
– zero fast-foodów,
– zero słodyczy,
– zero kolorowych napojów gazowanych,
– zero alkoholu.
Przy okazji postanowiłem przykładać większą wagę do tego, co jem i ile jem.
Od pierwszego treningu mijały tygodnie, wydłużałem czas odcinka bieganego na rzecz zmniejszania marszu. W międzyczasie zacząłem zauważać zmiany w wyglądzie. W lipcu było wesele mojego brata (o którym później opowiem) i wtedy już były pierwsze efekty nowego życia. Garnitur był za duży i trzeba było przeszyć guziki. Mniej kilogramów było zauważone przez znajomych i rodzinę. Generalnie motywacja i determinacja tryskała mi uszami. Wszystko dlatego, bo moja praca i wyrzeczenia dały efekt. Bo czy nie jest tak, że jak nie widzimy efektu mimo podjętego wysiłku, to zniechęcamy się i stwierdzamy, że to nie ma sensu?
Niestety sama realizacja planu, że 30 min przebiegnę po 6 tygodniach, nie udała się. Wszystko za sprawą studiów, pracy i różnych obowiązków. Dopiero dokonałem tej sztuki w sierpniu. Jak potem sam pisałem na forum bieganie.pl:
Miałem siły i chęć na dwa razy tyle. Udało się pobiec ciągiem 30min! Byłem dumny jak paw i wiedziałem, że to moja droga. Wpadłem do domu i pamiętam co mówiłem po tamtym biegu:
„Celem jest przebiegnięcie 22 biegu Powstania Warszawskiego na 22 urodziny. Może mi się uda i dam radę przebiec Biegnij Warszawo na jesieni, w końcu mam jeszcze parę tygodni.”
Jak się później okazało, te słowa były prorocze, bo nie dość, że pobiegłem w Biegnij Warszawo, to zaliczyłem w tamtym roku jeszcze dwa starty. Wszystko dzięki temu, że z każdym kolejnym treningiem zacząłem biegać więcej, dalej i szybciej, a waga ciągle leciała w dół.
Pierwsze zawody
We wrześniu zafascynowany Maratonem Warszawskim, zobaczyłem, że organizowany jest też bieg towarzyszący – Bieg Olimpijski. Był to bieg na dystansie 8 km. Nie był to mały dystans, ale w sam raz na debiut. Miałem debiutanckiego stresa, bo wszystko było nowe i nieznane, ale koniec końców to była świetna decyzja.
Jadąc samotnie na start, jechałem w nieznane. Jednak w głowie miałem tylko dobre myśli i wiedziałem, że musi być dobrze. Biuro zawodów, szatnia, przejście na start i stres.. Oczekiwanie na start biegu był niezłym przeżyciem. Wszystko przez to, że najpierw ruszyli maratończycy. Widziałem wielu biegaczy i każdy wydawał się herosem nie z tej ziemi. No bo jak to?! Ponad 40 km przebiec? Tak się nie da! Maratończycy przebiegli. Ósemkowicze na start. Wystrzał i poszliśmy! Ja z muzyką na słuchawkach napierałem przed siebie. Miałem jakieś tam założenia na tempo, ale główny cel to było ukończenie biegu. I po ponad 40 minutach zameldowałem się na mecie. To był coś nie do opisania! Uczucia, które udzielają się, gdy wbiega się na metę i zawieszają Ci medal na szyi.. to po prostu trzeba przeżyć. Dumny byłem z samego siebie i tego czego dokonałem. Jadąc autobusem do domu, czułem pozytywną energię i endorfiny.
Chciałem więcej, więc od razu po powrocie zapisałem się na Biegnij Warszawo. Większy dystans, większa impreza. 10 km to już jest coś, zwłaszcza że na treningu przebiegłem ten ledwie kilkukrotnie. Co by mi było raźniej, okazało się, że mój kumpel ze studiów (uszanowanie Karol !) również biega i chce wystartować, ale jakoś nie mógł się zebrać. Od słowa do słowa, sam się zapisał, a ja zyskałem kompana do treningów. Jak się później okazało kompana aż do dziś, bo mimo ukończenia studiów to zawsze się uda złapać go na trening i pogadać. Widać, że bieganie łączy. Wracając do mojego drugiego startu. Biegnij Warszawo udało się zaliczyć w fajnym czasie, bo złamałem godzinę. Po raz kolejny widziałem, że się rozwijam i idę w dobrym kierunku. Do kompletu startów w debiutanckim sezonie dorzuciłem jeszcze Bieg Niepodległości i sezon moich startów się skończył. W 2011 roku licznik treningowy zatrzymał się na 500 km. Waga oscylowała w granicach 91 kg. Czyli w ok. 9 miesięcy byłem już innym człowiekiem. Nie grubaskiem bez kondycji, a wiedzącym czego chcę – biegaczem amatorem, który chce zdobyć kolejne szczyty w swojej biegowej przygodzie. Kolejny rok stał przede mną otworem.
2012
Wraz z początkiem roku poznałem Rafała. Chociaż tak naprawdę on mnie znalazł przez Endomondo. Zgadaliśmy się i zaczęliśmy wspólnie trenować. Co ciekawe on też startował z pułapu 100 kg+ i w zawodach biegowych także debiutował podczas Biegu Olimpijskiego. Teraz wspólnie ścigamy się i trenujemy do zawodów triathlonowych.
Mój trening w nowym roku poszedł w stronę objętości. Moje miesięczne kilometraże w styczniu i lutym były rekordowe. Dodatkowo wyznaczyłem sobie pewne cele na początku roku i jak okazało się finalnie – zrealizowałem w 100%. Wykonałem 500% normy, a zmiany dzięki bieganiu zachodziły błyskawicznie.
Zacząłem od debiutu w półmaratonie na Półmaratonie Warszawskim, potem trafiały się krótsze starty. Na wariata (dzięki Rafałowi) zaliczyłem debiut w ultramaratonie. Może nie byłoby to nic szczególnego, gdyby nie to, że wcześniej miałem na koncie tylko krótsze starty z półmaratonem włącznie. Natomiast kilometraż wybiegań zamykał się na 25 km. Dlatego też początkowo wydawało się, że lecimy z motyką na słońce, ale koniec końców nadszedł splendor i chwała bohaterom.
Kolejnym naturalnym krokiem był debiut w maratonie. Tutaj nie mogło być inaczej jak debiut na swoim terenie – 34. Maraton Warszawski dał mi debiutancką życiówkę – 03:44:07. Ja, zamiast kląć pod nosem na mecie i mówić: „NIGDY WIĘCEJ!”, już byłem zapisany na kolejne 42,195 km w Poznaniu. W końcu trzeba było zdobyć Koronę Maratonów Polskich.
Generalnie to był ciekawy okres tj. wrzesień-październik, ponieważ od 16 września do 14 października. Zaliczałem tydzień po tygodniu 5 startów: półmaraton, 5 km, maraton, 10 km i maraton. Zawsze ustanawiałem życiówkę. Naprawdę dobrze szło, dlatego patrzyłem z optymizmem w przyszłość. Waga maratońska też nie była zła: 81 kg!!! 39 kg mniej od momentu grubaska sapiącego na bieżni wokół stadionu WAT’u. Jak widać reklamy nie kłamią, bo: Imposible is nothing! ;)
Życiówkowy sezon startowy dopełnił warszawski Bieg Niepodległości na 10 km. Podczas którego ustanowiłem swoją obecną życiówkę – 41:56. Chyba czas ją poprawić co nie?
2013
Kolejny rok i kolejne cele. Udało mi się dobiegać brakujące maratony do Korony Maratonów. Ponownie zasmakować ultra oraz zacząć biegać na orientację. I w tej ostatniej dyscyplinie święciłem swój największy sukces. Razem z Rafałem podczas zawodów GEZnO zdobyliśmy pierwsze miejsce w kategorii RX. W dużym uproszczeniu latamy jak szaleni z mapą po górach i szukamy punktów. W dwa dni pokonaliśmy ok. 80 km. Lekko nie było, ale pierwszy puchar i zwycięstwo było nasze.
2013 rok przyniósł także rozwój w kolejnej dyscyplinie, ponieważ zapisałem się na grupowe treningi pływackie pod okiem mojego obecnego trenera i dzięki temu realnie zacząłem myśleć o triathlonie. Zresztą pod koniec roku byłem już zapisany na debiutanckie zawody, czyli Triathlon Sieraków na dystansie 1/4 IM. Jeszcze nie wiedziałem, na co się porywam, ale jak pokazały i pokazują kolejne miesiące, to był strzał w 10!
2014
Ten roku miał być przełomowy i dać odpowiedź, w którą stronę podążam. Zapoczątkowałem swoje starty w triathlonie oraz wszedłem pod skrzydła mojego obecnego trenera. Takie podejście dało mi bardzo dużo, bo każdy trening przynosi mi konkretny efekt i niesie za sobą cel. Nie są one oczywiście widoczne od razu, ale dzięki długofalowemu planowaniu z głową, zyskamy w dłuższej perspektywie czasu. Z planów był to debiutancki sezon TRI oraz kontynuacja biegania ultra. Pierwszym ważnym akcentem był obóz treningowy w COSie w Wałczu. Tam zobaczyłem jak to być wyczynowcem czy też zawodowcem. Potem jakieś starty kontrolne i oczekiwanie debiutu. Debiut odbył się pod koniec maja. Jak mówił mój trener:
„To jest debiut. Nie myśl o niczym, tylko baw się i ciesz, że tu jesteś. Ukończ zawody w zdrowiu i z uśmiechem na twarzy. Czas na mecie jest teraz nie ważny.”
I miał rację, bo byłem szczęśliwy, że tego dokonałem. Jakieś wątpliwości i lęki, uleciały wraz ze wbiegnięciem do wody (w Sierakowie start odbywa się z plaży). Każdy km to była radość i efekt treningów. W kolejnych miesiącach zaliczyłem jeszcze kilka startów. Ponownie był to szalony czas, bo podążając do ciężkich i ważnych zawodów, zaliczyłem serię startów dla niektórych pewnie zabójczą. Od 26 lipca do 6 września (z wyłączeniem jednego tygodnia sierpnia) startowałem co tydzień. Były to kolejno dystanse: 1/4 IM, dystans olimpijski, 80km+ ultra, 1/4IM, 1/2 IM, 100 km ultra. Formę udawało się podtrzymywać, regeneracja szła wzorowo, a wyniki się poprawiały. Ciężką pracą udało mi się dojść to takich efektów. Jak tu uwierzyć, że ważący wcześniej 120kg chłopak może czegoś takiego dokonać?!
Niestety, gdy jest dobrze, to zawsze coś musi stanąć na drodze do szczęścia. 20 września w czasie treningu kolarskiego wydarzył się wypadek. Otóż na mojej standardowej trasie treningowej potrącił mnie samochód. Jechałem spokojnie i przecinałem skrzyżowanie przy zielonym świetle. Całą siłą – a jechałem ponad 30 km/h – uderzyłem łopatką w maskę. Rower pofrunął w górę, a ja się osunąłem na asfalt. Początkowo wstałem, otrzepałem się i rzuciłem w eter kilka niecenzuralnych słów. Jedzie człowiek przepisowo, to trafi się jakiś gamoń co nie widzi, że jedzie człowiek na rowerze. Niestety moja hardość spotkała się z narastającym bólem i długim czasem oczekiwania na policję. Pani kierująca pojazdem przyznała się do winy. Mandat, wymiana telefonów i do domu.
Dopiero wieczorem nadeszło najgorsze. Za radą ekipy z R’ki, pojechałem na SOR na prześwietlenie oraz po receptę na środki przeciwbólowe. Niestety RTG i mina oraz słowa diagnozy lekarza przekreślały wszystko. Musi założyć gips. Łzy napłynęły do oczu i jasnym stało się, że kolejne starty (maratony w Warszawie i Poznaniu) staną pod znakiem zapytania. Niestety miesiąc unieruchomienia oraz braku treningów zrobiły swoje. Straciłem dużą część swojego życia. Sport był dla mnie bardzo ważny. To jak raptowne odłączenie od tlenu.
Niestety jako jednoręki bandyta byłem podłamany takim obrotem spraw. Jedyne czym mogłem się cieszyć, że tak to się skończyło i żyję. Miesiąc czasu był ciężki, ale już 20 października po zdjęciu gipsu i ustąpieniu bólu, wróciłem na trening. Potruchtałem jakieś 5 km i byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Cel był jeden: odbudować się fizycznie i psychicznie. Na szczęście cała forma z początku sezonu nie poszła w las i już na początku listopada udało się dzielnie bronić tytułu podczas kolejnej edycji GEZnO. Sztuka ta się nie udała, ale uzyskaliśmy z Rafałem podium. 2 miejsce po historii ze złamaniem był to sukces. Sezon ten obfitował w dużo ciekawych i strasznych jak widać wydarzeń, ale ja dalej byłem sobą. Nowym sobą, dzięki uprawianiu sportu.
Dieta i kryzysy
Tak jak wcześniej wspominałem, odkąd wziąłem się za siebie, moja dieta jest zgoła inna niż na początku. Choć tak naprawdę w ogóle restrykcyjnej diety nie trzymam i nie trzymałem. Początkowo narzuciłem sobie rygor co do niektórych produktów, ale jadłem to, co chciałem. Tyle że z głową i umiarem. Bo co za dużo to nie zdrowo jak ze wszystkim. Trzeba zwracać uwagę na to, co jemy, kiedy jemy i ile jemy. Niby takie proste, a jak widać, wielu osobom nie udaje się tego pojąć. Ja wiem, że jeśli chcę uzyskać jeszcze lepsze wyniki, to będę się musiał do tego przyłożyć jeszcze bardziej. Jestem tego świadom, ale dzięki temu mam jeszcze rezerwy w swoim sportowym rozwoju. Nie można też popaść ślepo w przekonanie, że skoro biegam i trenuję, to jem, ile chce, bo i tak spalę. To błędne podejście, bo jest to łatwe przyzwolenie na niekontrolowane opychanie się. A ten kto walczy o sylwetkę nie może sobie na to pozwolić. Ja starałem się zawsze bilansować bilans kaloryczny ze wskazaniem jednak na wartość ujemną. Dzięki temu waga szła w dół i widać było efekty ciężkiej pracy. Nie było frustracji ani kryzysów wiary w to, co robię.
O właśnie kryzysy. Czy takie były? Jeśli były to jak sobie z nimi radziłem? Takie pytania na pewno się nasuwają po przeczytaniu prawie całej mojej historii. Jednak powiem Wam szczerze, że takich kryzysów nie miałem. Czasem człowiek odpuszczał i opuszczał się w treningach, ale było to chwilowe. Momentalnie udawało mi się przepędzić lenia. Na początku biegowej drogi miałem taką motywację, że jeśli osiągnę cel, to wynagrodzę sobie trud w dążeniu do niego. Może czasem być to zgubne, jednak na mnie działało to idealnie.
Szczerze powiedziawszy jedyną sytuację, którą mógłbym określić mianem kryzysu był wypadek na szosie. Okazało się, że moja pęknięta łopatka wymagała opatrunku gipsowego, a ja straciłem możliwość trenowania na przeszło miesiąc czasu. Wtedy rzeczywiście było ciężko. Straciłem dużą część swojego życia. Na szczęście z pomocą przyszli znajomi, rodzina i przyjaciele. Miesiąc mojej udręki minął dość szybko, a ja zmotywowany wróciłem do delikatnych treningów. W końcu: „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni” i tak było w tym wypadku. W listopadzie, po ok. 2 tygodniach treningów stanąłem z Rafałem na podium XIII edycji GEZnO.
Co dało (…i zabrało) mi bieganie?
Nie zawsze zwracałem uwagę na wszystkie aspekty mojej przygody ze sportem. Czasem dostrzegałem oczywiste rzeczy jak wygląd, waga i ogólna sprawność. Jednak ja dostałem od życia i od samego siebie więcej. Zyskałem pasję, pracę z nią związaną, setki bliższych bądź dalszych znajomych oraz wspaniałą kobietę, jaką jest moja dziewczyna. Ten czas i ta zmiana to także niezliczone ilości wspaniałych chwil, uśmiechów i radosnych wydarzeń. Natomiast zyskałem o wiele więcej, niż mi się wydawało w pewnym momencie. Nie dostrzegałem zmian w sobie, w zachowaniu, w tym, jak myślę i co robię.
Szczęśliwym mogę być także z tego, że dzięki mnie zyskały też inne osoby. Dla wielu osób byłem jakąś inspiracją, czy też trenerem. Kilka osób ze mną regularnie trenowało i razem wystartowaliśmy w zawodach biegowych. To jest radość, bo przekazałem pasję dalej. Jednak przede wszystkim jestem dumny z mojego starszego brata Krzyśka, który zaczął biegać i teraz jest maratończykiem. Pokazałem mu, że można i sam dokonał, to o czym nawet nigdy nie śnił. Dlatego inspiracja innych ludzi to wielka wartość dodana. Widzę wtedy, że to, co robię, ma sens i dobra energia oddziałuje na innych.
Przechodząc swoja przemianę od sportowego zera do Ironmana wraz z towarzyszącymi temu procesowi perypetiami wiem, że można wszystko. Trzeba tylko chcieć. Może czasem potrzeba więcej czasu, ale da się. Więc jeśli ktoś mówi, że nie może schudnąć, zmienić czegoś aby było lepiej, to jest mentalnym grubasem. Skoro ja mogłem i jeszcze zaraziłem tym parę osób, to każdy może. Bieganie, triathlon i ogólnie sport dał mi więcej przez i na całe życie niż jakikolwiek człowiek. Potrzeba było przy tym mieć dużo sił, samozaparcia i wykonanej pracy, ale wiem, że było warto, bo znalazłem swoją drogę i szczęście.
Odrębny akapit także na to, co straciłem. Przede wszystkim straciłem na wadze. Jakby nie liczyć to jest to 40kg. Spadło mi ponad 20 cm w pasie, rozmiary ubrań XL i XXL, ustąpiły miejsca ubraniom w rozmiarze S i M. Sport uszczuplił oprócz sylwetki także portfel. Nie warto o tym myśleć, skoro pieniądze inwestujemy w siebie, w swoje zdrowie i szczęście. To jest warte każdych pieniędzy! :)
Plany na przyszłość…
Dalej wytrwale trenuję triathlon. W 2015 roku będę chciał się skupić nad startami triathlonowymi na dystansie 1/2 IM oraz poprawieniu swoich biegowych życiówek. Zupełnie odpuszczam temat długi biegów górskich. Jeszcze przyjdzie czas na zdobywanie szczytów i punktów kwalifikacyjnych do biegu UTMB (marzenie, aby tam wystartować). Natomiast w 2016 roku chcę już się zmierzyć z pełnym dystansem Ironmana.
Generalnie z roku na rok chciałbym poprawiać czasy i podnosić swój poziom sportowy. Poza tym chce się dzielić swoją historią, która pokazuje, że jeśli się chce to można wszystko. Pamiętajcie, że: „Sky is the limit!”.