Bieg Rzeźnika, do trzech razy sztuka? Był hardcore
Na Bieg Rzeźnika byłem zdecydowany już od początku roku, do pary nie mogłem wybrać nikogo innego niż Czarka (Napędzany Kebabem). Wszystko działo się na wariackich papierach, a celem był Rzeźnik Hardcore. To, co zgotował nam los, tego nikt się nie spodziewał.
Wszystko przed nami
Rzeźnickie szlify
W swojej biegowej przygodzie z ultra miałem Rzeźnika na rozkładzie już dwukrotnie w 2013 i 2014 roku. Za pierwszym razem pobiegliśmy z Czarkiem na spokojnie, wręcz zapoznawczo z Caryńską i innymi fragmentami trasy. Natomiast rok później już byliśmy nastawieni na wynik. Hardcore był w zasięgu dzięki ukończeniu podstawowej trasy w 11:36. Jednak moja kontuzja uniemożliwiła ukończenie hardcore’a. Potem nastąpiły dwa lata przerwy w odwiedzinach Bieszczad i pojawił się głód rzeźnickich szlaków.
Pół roku wstecz
Początek roku, to czas na planowanie sezonu i rozmyślanie o tym w jakich zawodach wziąć udział. Zbliżały się zapisy na Rzeźnika, a ja chciałem znowu poczuć smak górskiego biegania. Szybka wymiana zdań z Czarkiem i mieliśmy jednogłośną decyzję. Jedziemy! Zgłoszenie do organizatorów, kasa wpłacona i teraz już tylko pozostało trenować. W sumie, aż do połowy maja specjalnie sobie nie zaprzątałem głowy Rzeźnikiem. Ani noclegu, ani taktyki. Po prostu swoje robiłem, widziałem, że moja forma rośnie, a i Czarek nie próżnował. Szaleństwo dopiero miało nadejść…
W wyjątkowych okolicznościach
Parę miesięcy przed Rzeźnikiem dowiedziałem się, że ja i moja kobieta, jesteśmy zaproszeni na ślub z weselem – dzień po Rzeźniku. Nawet mniej niż 24h. Z Cisnej do Lublińca, gdzie odbywały się uroczystości jest ponad 400 km. Do tego dwa tygodnie przed startem na spontanie pojechaliśmy na urlop.
Kreta była piękna i gorąca, tylko powrót do rzeczywistości męczący, bo lądowaliśmy w Warszawie w Boże Ciało o 4 nad ranem. Szybki powrót do domu z lotniska, godzinna drzemka, przepak rzeczy i w trasę. Pojechałem po Czarka i ruszyliśmy w Bieszczady.
Ponad 400 km trasy i kilka godzin za kółkiem było męczące. Zwłaszcza, że z każdą upływającą godziną czułem, iż nie wyspanie się, dawało o sobie znać coraz bardziej. Jednak godzinna drzemka we własnym łóżku była bezcenna. Trasa upłynęła bardzo szybko i wnet ok. 17 zameldowaliśmy się w Cisnej.
Na miejscu mieliśmy 2 cele, odbiór pakietu i zorganizowanie logistyki przed biegiem. Dodatkowo musieliśmy trafić na spontanie jakieś miejsce do noclegu. W zasadzie to kawałka ziemi, żeby rozbić namiot, a ciepłą wodą i prysznicem po biegu też byśmy nie pogardzili. Po dość krótkim researchu udało się trafić do serdecznego gospodarza, który za niewielką opłatą spełnił nasze wszystkie potrzeby wędrowców-biegaczy.
Jak wszystko było dograne, migiem ruszyliśmy po pakiety, a w biurze zawodów spotykaliśmy pełno znajomych. W międzyczasie zaliczyliśmy pasta party i zorganizowaliśmy sobie przepaki. Na deser atrakcji całego dnia, uskuteczniliśmy z Czarkiem po małym złocistym na lepszy sen.
It’s time to die
Rano trzeba wstać
Krótko człowiek pospał, bo pobudka chwilę po północy, a nie jest to wymarzony scenariusz dla jakiegokolwiek śpiocha. Wszechobecny chłód nie zachęcał do wyściubienia nosa poza namiot, a jednak trzeba było się zebrać na autobus do Komańczy.
W autokarze śmiechy, żarty i chrapanie. Kto mógł ten spał, kto nie mógł, to gadał z towarzyszami niedoli. Dojechaliśmy szybko i wcześnie przed startem. Ludzi na starcie coraz więcej, cieplej ani trochę, ale czas umykał w zawrotnym tempie i nareszcie wystrzał startera. Punkt 3:00.
Start!
Ruszyliśmy… jak zwykle trochę płaskiego terenu na początek. Po paru kilometrach zrobiło się cieplej i mogłem zrzucić kurtkę. Nadal ciemno, tempo w porządku – coś koło 5-6 minut na km. Po około 5-6 km zaczęły się podbiegi na poważnie. Coś się dzieje i kilometry lecą. Czuję, że jest forma. Głowa daje radę. Nic nie zwiastowało, że może być gorzej. Droga do Cisnej upłynęła dość szybko i bez specjalnych zawirowań. Czarek ma dzień konia i jemu nic nie przeszkadza.
Do Cisnej docieramy z Czarkiem po około 4 h. Wkoło wielu kibiców, którzy robią hałas i niosą człowieka do przepaku. Na miejscu uzupełnienie płynów, kijki pod rękę i dalej w trasę. Bez zamuły. Zaczęło się robić ciepło, a na dzień dobry po chwili pauzy czekało na nas duże podejście. Co się człowiek opił na punkcie Coli i izotonika, to za moment wypocił. Lało się ze mnie mocno, a z każdym kilometrem nogi zaczynały boleć coraz mocniej. Czułem, że mam pospinane łydki, mięśnie dwu i czterogłowe. Ogólnie rzecz biorąc świeżości brak. Apogeum nastąpił przed 2 punktem kontrolnym na Smereku.
Kryzys
Niby bieg po płaskim i punkt tuż tuż, a moja jedyna myśl to taka, że mam dość i pytanie, czy może nie skończyć już teraz mojej męki. Jednak od razu do głowy wpadła inna myśl: tyle kombinowania, żeby tu przyjechać, wystartować i nie ukończyć? Nie mogę zostawić na trasie mojego partnera, czy zawieźć samego siebie. W myśl zasady, „zesraj się, a nie daj się” musiałem to ukończyć. Tak więc dwie myśli walczyły ze sobą, a ja dalej Gallowayem podążałem do punktu kontrolnego. Marzyłem by usiąść, napić się i chwilę odpocząć.
Jakimś cudem tam dotarliśmy, a Czarek jako mocniejszy człowiek w teamie objął opieką tego słabszego. Zaserwował mi zimną colę, napój piwo podobny (Lech Free), ruskie pierogi i kanapki z serem. Obecność dwóch ostatnich pozycji była nieoceniona, jak to, że kelnerem był Czarek, a ja nie musiałem się ruszać z miejsca. Coś słonego i konkretnego zarazem pozwoliło podjeść i zapomnieć o trudach biegu. W międzyczasie odczytałem smsa od ukochanej i lekko natchniony stwierdziłem, że nie ma co. Ruszamy i walczymy. Hardcore już był raczej nieosiągalny, ale finisz zwykłego Rzeźnika już jak najbardziej.
Znowu nie było lekko, bo człowiek pełny, a po paruset metrach znowu długie podejście. Z każdym kilometrem ból i zmęczenie wzrastało, ale hart ducha nie malał. Fakt, że przy tym leciało dużo epitetów na obecną sytuacje i położenie gdzie się znajdujemy, ale sami taki los wybraliśmy.
Umiesz liczyć? Licz każdy km
Teraz było wyczekiwanie na kolejny punkt kontrolny. Zmiany trasy przed biegiem wpłynęły na dezinformację co do rozmieszczenia punktów, dystansu do pokonania całego biegu i ogólny chaos. Ja byłem lekko niedoinformowany, bo jedno miałem w głowie, drugie dowiadywałem się na trasie, a wychodziło zupełnie coś innego.
Przez ból i wkurw na bieg, odliczałem każdy kilometr. Tego dnia znaczenie miał naprawdę każdy kilometr i dowiadując się na ostatnim przystanku do mety, że finisz jest jednak dalej, niż myślałem, nie wpłynęło to na mnie pozytywnie. Jednak trzeba było się pogodzić z takim stanem rzeczy i robić swoje. Choć tempo i warunki na trasie nie były lekkie to między 60 a 70 km było najgorzej. Błoto, śliska trawa i niefajne podejścia dawały w kość jeszcze bardziej. Tempo zdecydowanie siadło, a ja czułem, że byłem kulą u nogi Czarka.
Dopiero między 70 a 80 kilometrem zebrałem się w sobie i gdzie tylko mogłem, to biegłem tzw. „świńskim truchtem”. Pokonywałem w takim stylu nawet lekkie podbiegi, gdzie było za ciężko, to oczywiście maszerowałem.
Wszystko szło tylko siłą woli, charakteru czy czego tam jeszcze… starałem się napierać do przodu. Bo im szybciej będziemy pokonywać te kilometry, tym szybciej nadejdzie upragniona meta. Ciągłe zmiany informacji o tym ile zostało do końca, nie napawało optymizmem, bo nie wiadomo co przyjąć za pewnik. Brakowało mi punktu odniesienia w moim odliczaniu i obliczeniach, jak mam biec. Kilometry, a zasadzie metry leciały jak piach w klepsydrze i…
Byle do mety
Nareszcie wybiegliśmy z lasu.. zostało już niewiele może 2-3 km. Ni to asfalt, ni to beton, ale po płaskim. Mam już dość… naprawdę dość i zaparłem się, żeby na tym odcinku, aż do mety, ani razu się nie zatrzymać. Chciałem się już uwolnić od wszystkiego. Świński trucht mym przyjacielem. Noga za nogą, odliczanie już nawet setek metrów, a nie kilometrów i po kolejnych kilkunastu minutach znaleźliśmy się na mecie. Byłem uszczęśliwiony na moment, że to już koniec mojej męki na ten dzień.
Stanąłem na mecie i nie wiedziałem co robić, najchętniej bym się położył, ale czas mnie naglił, bo po biegu miałem ruszać w trasę i spędzić parę godzin za kółkiem. Tak więc medal na szyję, piwo w garść i do Cisnej. Hola hola! Był tylko pewien mały problem, że jak stanąłem, to pot tak zalał moje oczy, że nie nic nie widziałem. Kumulacja wszystkiego, co mogło ze mnie wyjść podczas wysiłku, to wyszło w tym momencie. Czarek znalazł dla mnie kubek z wodą, poprawki make-upu i już byliśmy w drodze poszukując transportu do „domu”.
O dziwo ten temat szybko się skończył, zanim na dobre się zaczął. W transporcie pomógł nam Krzysiek, który spadł z nieba, jechał akurat do Cisnej i dzięki niemu mogliśmy szybciej zaznać odpoczynku. Po biegu ciężko było coś przełknąć, ale z rozsądku zjadłem obiad. Godzinna drzemka i dalej w trasę, przed siebie…
Komentarz Cezarego po całym naszym występie
XIII Bieg Rzeźnika przechodzi do Historii – kilka pytań i odpowiedzi…
Jak poszło? – Nie chce przeklinać, ale porównanie, że poszło nam jak kur… w deszcz pasuje chyba najlepiej.
Co poszło nie tak? – Kontuzja partnera biegowego (peszek), zdarza się najlepszym.
Czy jestem zły? – Zły to mało powiedziane wściekły i inne epitety. Zły na osiągnięty czas, bo tak słabego nie zakładaliśmy w najgorszym scenariuszu.
Czy jestem zły na partnera, z którym biegłem? – Nie! Tak jak rozmawialiśmy po biegu i podczas niego. Kontuzja mogła trafić się każdemu z nas. (obaj byliśmy przygotowani, że to mi padnie kolano i mieliśmy 2 bandaże elastyczne, by jak to się stanie, sprawić bym mimo wszystko doczłapał do mety). Los jednak z nas zadrwił i to Wojtek miał kontuzję Achillesa (i nie tylko). Od ok. 34 kilometra była walka z bólem. Widziałem, że ma dość, ale nie chciał mnie zawieść i siebie zresztą też. Moje sadystyczne skłonności :) i motywacja sprawiły, że człapaliśmy dalej. Na 50 km (punkt odżywczy) regenerowałem Wojtka , czym się dało i chłopak widać odzyskiwał siły i starał się nie skupiać na bólu. W tym czasie ja zjadałem pierogi ruskie, kanapki z serem i szynką, kanapkę ze smalcem i ogórkiem, 2 piwka (0% więc to nie piwo) itp… I po dłuższym odpoczynku ruszyliśmy pomału do przodu. I udało się dotrzeć do mety. Wojciech szacun za walkę do końca!!! (I że nie musiałem cię nieść, a wiesz, że bym to zrobił :) )
Wrażenia z nowej trasy? – Fajna, choć mniej widokowa. Trudność myślę porównywalna do poprzednich edycji, punkty odżywcze w wystarczającej ilości i dobrze ulokowane. Ten na 50 km najfajniejszy, mógłbym tam zostać dłużej ;)
Jak bawiłem się na Rzeźniku? – Super!!! Kurde spodziewałem się, że spotkam znajomych, ale, że aż tylu? Fajnie spotkać znajome uśmiechnięte pyszczki. Tego dnia miałem też dzień konia i w ogóle nie czułem zmęczenia, na mecie czułem się jak po biegu na 10 km, następnego dnia bez zakwasów i normalnie funkcjonowałem, kolano wytrzymywało więc też miłe zaskoczenie). Bolało tylko to, jak wszyscy nas mijali, (rodzice z dziećmi, matki z wózkami, ślimaki eh… ), ale widok miny Wojtka jak zaciska z bólu zęby i brnie dalej, sprawiał, że doceniałem, że jednak walczy!
Podziękowania dla całej ekipy Rzeźnika z Mirosław Bieniecki na czele. Fajnie było znów się spotkać !!!
PS. I czapki z głów przed moimi kolegami z Amatorski Klub Biegowy MORT, którzy debiutowali w Rzeźniku – Jak ja się cieszę :), bo wiem, że złapaliście bakcyla na ULTRA!
Czas, jaki osiągnęliśmy to 13:03:41 :(
Teraz regeneracja i podnosimy się silniejsi ! SIŁA!