Pan Żabka Wspomina – #1: pierwsze ultra!
BBył rok 2012, lipcowe popołudnie i byłem umówiony na wspólny trening z Rafałem. Przybiegłem na miejsce zbiórki, witam się i jak to zwykle na treningu – pogaduchy. Rafał zagaił rozmowę na temat nowej imprezy biegowej: „Widziałeś informacje o Chudym Wawrzyńcu?”. Odpowiedziałem, że czytałem gdzieś artykuł o tej imprezie i ciekawie się zapowiada. Tak właśnie zaczęły się podchody pod pierwszy bieg ultra w życiu.
Na stronie organizatorów można było przeczytać:
80+ czy 50+ km?
Takiej opcji nie znajdziesz w Polsce jeszcze na żadnym biegu ultra. Podpatrzyliśmy ją na maratonach rowerowych, gdzie masz możliwość wyboru czy chcesz zjechać do zajezdni szybciej, czy porywasz się na dłuższą walkę. Nie musisz deklarować, którą trasę zrobisz. Początek jest wspólny dla wszystkich, dopiero przy Wielkiej Rycerzowej nadchodzi decydująca chwila.
Muszę dodać że wtedy jeszcze nie byłem takim entuzjastą ultramaratonów po górach. Ale to chyba z racji tego, że najdłuższy dystans jaki przebiegłem to 30km… i to po płaskim! Rafał dalej mówił o imprezie, ponieważ nasz wspólny znajomy – Janusz, chciałby tam pobiec i namawia Rafała. To zrodziło szalony pomysł w mojej głowie – czy może też bym tam miał wystartować? Im dalej biegliśmy i więcej rozmawialiśmy byłem coraz bardziej przekonany do tego wariackiego pomysłu. Na koniec treningu stwierdziłem coś w stylu: „Dobra jeszcze się zastanowię nad startem i tym całym ultra, ale jakbyś jechał to w razie co rezerwuję miejsce w samochodzie”.
Nie minął chyba dzień lub dwa i już wiedziałem, że podejmuję się tego wyzwania. Rafał zresztą też. Zarejestrowałem swój udział w biegu i opłaciłem wpisowe. Teraz trzeba było wziąć się za biegowe zakupy. W przeciągu tygodnia zaczęliśmy łowy na sprzęt, ponieważ bieganie po płaskim to jedno, a ultra w górach to zupełnie inna bajka. Potrzebowałem co najmniej:
- czołówki (ponieważ start był o 3:30 w nocy),
- biegowej kurtki przeciwdeszczowej,
- plecaka z bukłakiem,
- solidnych butów trailowych,
- oraz kijków trekkingowych.
Do tego doszedł zakup odzieży kompresyjnej, a konkretniej tzw. 'full-socksów’ oraz stuptutów, które zabezpieczały buty przed błotem i kamieniami. I tak po tygodniu poszukiwań oraz wyborze odpowiednich rzeczy, udało się skompletować cały niezbędny ekwipunek. Początkowo lekko przeraziły mnie wydatki związane z górskim bieganiem, ale pocieszał mnie fakt, że nie kupuję tego na jeden start tylko na dłuższy czas. Dodam, że teraz z perspektywy czasu te koszty naprawdę nie są duże w porównaniu do triathlonu, ale kto by tam oszczędzał na zdrowiu i pasji! :)
Trening
Od tego momentu mieliśmy około miesiąc czasu, aby jeszcze bardziej się przygotować do tego startu. Zaplanowaliśmy, że co najmniej raz w tygodniu będziemy trenować na Górce Moczydłowskiej w Parku Moczydło. Dawała nam ona możliwość pohasania po górkach w płaskiej raczej jak stół Warszawie. Najdłuższy podbieg ma ok 100m. Można było też kręcić urozmaicone i pofałdowane kółka, gdzie kilometry nabijały się momentalnie. Czasem takiej „górskiej zaprawy” mieliśmy nawet ok. 15-20 km, ale oprócz podbiegów musieliśmy podnieść wytrzymałość organizmu na długotrwały wysiłek. Dlatego zawsze w weekend jeździliśmy do Kampinosu na ok. 30 km wybiegania w spokojnym tempie. Również ciekawym aspektem było przyzwyczajenie się do biegania z kijkami, a przede wszystkim zbiegania co także było elementem treningu na górkach.
Coraz bliżej…
Dzień przed imprezą wyruszyliśmy z Warszawy w 5 osób (Magda, Jang, Janusz, Rafał i ja) do Ujsoł, gdzie znajdowało się biuro zawodów, a także nasz nocleg na sali gimnastycznej razem z innymi zapaleńcami gór.
To była pierwsza impreza kiedy skorzystałem z darmowego noclegu zapewnianego przez organizatora. Ma to swój klimat, a na Chudym Wawrzyńcu była to naprawdę super sprawa. Można było pogadać, po integrować się i wczuć w atmosferę nadchodzącego biegu razem z współtowarzyszami niedoli :)
3..2..1..START!
Wieczorem nie było za dużo spania, bo położyłem się spać ok 22, a trzeba było już być na nogach koło 1-2 w nocy. Oczywiście odpowiednio wcześniej przygotowałem sprzęt, tak aby rano tylko skorzystać z toalety, zjeść coś w ramach „śniadania” i być gotowym na transport na miejsce startu. Startowaliśmy w niedaleko oddalonej od Ujsoł – Rajczy, a dokładniej z amfiteatru.
Początkowo małe przemówienie bodajże burmistrza? oraz organizatorów. Rozgrzewka, sprawdzenie sprzętu, ostatnie zagrzewanie do walki i wystrzał startera! Założeniem było aby się trzymać razem z Rafałem i Januszem, ponieważ dla Janga to nie było pierwsze ultra, a Magda chciała pobiec swoim tempem.
Początek biegu to asfaltowe drogi gdzie trzeba biec spokojnie bez pośpiechu, aby nie spalić się na kolejnych kilometrach. Pierwsze podejścia wszystko mogą zweryfikować. Biegliśmy tak ok. 10 km aż do momentu… zgubienia trasy. Pobiegliśmy za tłumem i dopiero po ok 3 km tłum zorientował się, że jest coś nie tak. Na trasie był popularne „faworki” z taśmy, które wyznaczały przebieg trasy. Ktoś chciał dzwonić do organizatorów, ale w końcu wg mapy cofnęliśmy się i trafiliśmy z powrotem na dobre tory. Przez ten 'incydent’ w sumie nadrobiliśmy ponad 5 km.
Pogoda i dalszy bieg
Prawie od początku padał deszcz. Stopniowo zwiększając swoją intensywność, aż do skrajnych momentów gdzie była ściana deszczu. Tego dnia było raptem 5-6 stopni Celsjusza. Nie było przyjemnie i tak walczyliśmy z pogodą aż do punktu odżywczego, który był dla mnie i Rafała zbawczy (Janusz czuł się na siłach by biec szybciej i powalczyć z trasą 80+ więc się odłączył, a my biegliśmy we dwóch). W punkcie dopisywały nam humory mimo, że był ziąb i lekko opadliśmy z sił. Byliśmy tam prawie 40 minut, ale było warto. Była wspaniała gorąca herbata, podjedliśmy trochę i kombinowaliśmy co zrobić aby było cieplej na trasie. Ostatecznie wykonaliśmy sobie t-shirty z folii NRC pod kurtki, tak aby kumulować ciepło. Z resztek folii zrobiliśmy pseudo-rękawiczki :)
Aha, muszę jeszcze odnotować fakt, że idealnie przy dobiegnięciu do punktu odżywczego wyszedł dystans maratonu, który pokonałem pierwszy raz w życiu!
Po wybiegnięciu z punktu było strasznie, bo znowu trzeba było się rozgrzać. Mi przez pierwszy kilometr dygotały zęby z zimna, ale z każdy krokiem na podejściach było coraz lepiej. Dotarliśmy do rozejścia się tras i decyzja mogła być tylko jedna. Trasa krótka 50+!
Od tamtego momentu zostało około 15 km do mety. Z każdym kolejnym kilometrem, podejściem, czy zbiegiem było ciężko z racji zmęczenia i fatalnej aury. Ok. 2-3 km przed metą trochę się rozpogodziło i pozostało nam tylko zbiegać oraz wrócić na drogi asfaltowe. Bieganie po równej i gładkiej nawierzchni było czymś dziwnym, ale zbliżaliśmy się coraz szybciej do mety. W pewnym momencie nareszcie widzieliśmy amfiteatr w Ujsołach i strumyk, przez który należało przebiec. Wbiegliśmy na mostek nad strumykiem… jeszcze parę metrów i META! Ukończyliśmy z Rafałem pierwszy ultramaraton w życiu! Był to nasz najdłuższy bieg w historii (na tamten moment) i nigdy nie biegliśmy w ulicznym maratonie (co miało dopiero nastąpić). Każdy był mega zmęczony, ale w momencie zawiśnięcia medalu na szyi była tylko radość i uśmiech od ucha do ucha. Na mecie czekały na nas pyszne drożdżówki, woda i zimne piwko!
Po uzupełnieniu kalorii na mecie udaliśmy się do szkoły, aby wziąć prysznic, przebrać się w ciepłe ubrania i zjeść coś na ciepło. Potem już mogliśmy porozmawiać ze znajomymi, a chyba najbardziej każdy chciał iść spać. Zostaliśmy w Ujsołach do niedzieli, tak aby odespać noc i z samego rana wyruszyliśmy w drogę powrotną do Warszawy. Był to pierwszy, ale nie ostatni start w ultra, który dał podwaliny i wiarę w kolejne biegi górskie, ponieważ w ciężkich warunkach zdobyliśmy bezcenne doświadczenie jako zupełni debiutanci i amatorzy biegów ultra.