Tour de Warsaw 2015 – Prolog. Pot, grad, frytki i śnieg
O Organizatorzy wyścigu Tour de Warsaw nie mylili się! Zawody były mocnym sprawdzianem dotychczasowej przygody z jazdą na rowerze. W dniu wyścigu dostała w kość zarówno psycha jak i ciało. O dziwo nie były to mięśnie, ani tyłek, który po tylu kilometrach powinien boleć już jak cholera. Duża rolę w moim teamie odegrały foliowe torebki i sklep spożywczy na wsi rodem z PRL.
Przed startem
Pomysł na start w imprezie padł jakoś na początku roku. W lutym zawiązał się trzon drużyny i tak powstała ekipa TriWawa & Friends. Nasz 8 osobowy team ostatecznie skurczył się do 7 osób (Agata, Zuza, Łukasz, Mateusz, Michał, Rafał i ja), ale na starcie mieliśmy wsparcie ekipy TriWawy – byli z nami Marcin oraz Marta, którzy dojechali aż do Mszczonowa – ok. 100 km trasy. Jednak po kolei, bo zanim tam dotrzemy czeka nas jeszcze kilka chwil :)
Start lotny
Zbiórka teamu miała nastąpić o 7 rano, aby wszystko jeszcze po dopinać w kwestii organizacyjnych i o 7:56 ruszaliśmy na „rozgrzewkę” przed docelową trasą, czyli ok. 25 km trasy do startu lotnego w kierunku Otwocka. Pogoda nie rozpieszczała pod względem temperatury, ale na szczęście nie padało i po kilku km już człowiek był rozgrzany.
W sumie w drodze na start do Karczewa, nie działo się nic ciekawego. Trzymanie tempa, jazda w dwójkach i co i raz wyprzedzające nas auta. Niestety nie obyło się bez niebezpiecznych sytuacji, bo musiało się trafić paru debili trąbiących i jadących na milimetry od naszych kierownic. Nie wiem co chcą udowodnić takim zachowaniem, bo na pewno nie swoje wysokie IQ. Nic się nie stało, ale trzeba być czujnym. Skupmy się jednak na starcie.
Startujemy!
Dojazd na start upłynął szybko i przyjemnie. Strategia się nie zmieniała. Nie szarpaliśmy tempa, zmiany na prowadzeniu, pogawędki itd. Ot rzeczywistość wyścigu, aż do około 80-90 km. Wtedy to zaczęło padać, potem zaczął napierać śnieg, a na deser czekał na nas masaż twarzy z wykorzystaniem gradu. Taka wiosenne SPA pozwoliło nie jednemu z nas obudzić się z tej kolarskiej „nudy”. Wtedy do zacząłem żałować, że chyba jako jedyny z grupy nie wziąłem okularków na trasę. Dodatkowo nie pomagał tzw. wMORDĘwiatr, który tylko wychładzał i potęgował chłód ciągnący od wilgoci.
Moje stopy zaczęły odczuwać trudy wyścigu, bo zwyczajnie ich nie czułem. Jednak moje obudowane buty SIDI dawały i tak radę. Za to Mateusz jechał w triathlonowych butach Specalized, które do najbardziej zabudowanych nie należą i już na pierwszej stacji załatwił sobie foliowe worki na skarpety. Był to dla niego ratunek, bo tak by chłop w tą pogodę nie przetrzymał do końca. Ja z każdym mokrym kilometrem też chciałem zastosować ten trik. Na szczęście nie zważając na to, doturlaliśmy się do pierwszego punktu kontrolnego, który był w Mszczonowie.
PK1. Mszczonów (100km)
W Mszczonowie na nasze szczęście się wypogodziło, zrobiliśmy coffee break na Orlenie i wiedzieliśmy, że nie jesteśmy ostatnim teamem w stawce. Tutaj otrzymaliśmy pierwszą z dwóch naklejek kontrolnych, aby organizatorzy mogli zweryfikować, że nie oszukujemy :) W tym miejscu pożegnali nas Marta z Marcinem, którzy musieli wrócić z treningu do Warszawy. Jak się potem okazało, też zrobili solidną pętle 160km. Podziękowania dla nich za towarzystwo. Choć fakt, że Marcin szarpał tempo i czasem się wyrywał do przodu to jednak robił też atmosferę i ogólnie było raźniej.
Po kawie, hot-dogu i innych przyjemnościach, trzeba było ruszyć dalej w bój. Wyszło słońce, zaczęliśmy schnąć, ale jednak trzeba było się z powrotem rozgrzać. Po kolejnych 10-20 km zacząłem marzyć o suchych skarpetkach. To była jedyna rzecz jaka mi doskwierała w tamtym momencie. Dodatkowo Zuzę zaczęło boleć kolano i zaczęliśmy się rozglądać za apteką czy jakimkolwiek innym sklepem, gdzie można by dostać środki przeciwbólowe. I tak oto na mniej-więcej 150 km, znaleźliśmy sklep spożywczy, w środku którego powiało PRL’em. Jednak to co sprawiło uśmiech na mojej twarzy ujrzałem przed wejściem do środka. Na wystawie był stojak z bielizną, a wśród niej skarpetki! Wiele nie myśląc, zaopatrzyłem się w dwie pachnące świeżością pary skarpet. Pani przy kasie popatrzyła i mówi, że „Słaba pogoda na takie wycieczki. Ale co kto lubi.” Ja napominając, że mamy już za sobą ok. 150 km trasy, bo bierzemy udział w wyścigu, pani ekspedientka stwierdziła:
„O matko! Ja to mam do pracy 1,5 km rowerem i mi się nie chce jechać. Ale żeby 150 km?”
Do skarpetek „zamówiłem” jeszcze foliowe woreczki i mogłem zacząć operację wymiany skarpet. Stare powędrowały do kosza, a noga dostała komfort suchej skarpety. Tak zapakowane stopy od razu lepiej się poczuły w butach. Mała rzecz, a pozwoliła mi się psychicznie podbudować. Teraz już nic nie przeszkadzało i zaczęliśmy napierać na drugi punkt kontrolny. Sochaczew! To był nasz cel. Wszyscy już na niego czekali, bo był tam także McDonald.
PK2. Sochaczew (160km)
Po pit-stopie w spożywczym kolejne kilometry szybko umknęły, ale znowu nas złapał deszcz/wiatr/grad/tornado… (niepotrzebne skreślić). Na parkingu uśmiechnięci organizatorzy wręczyli drugą naklejkę na numer startowy, poinformowali nas żeby nie demolować toalet i życzyli smacznego. Po takiej odprawie w spokoju mogliśmy udać się na wykwintny posiłek w restauracji „Pod Złotymi Łukami”. Smak frytek, chesseburgera i gorącej kawy był nie powtarzalny. Ja jednak miałem pecha, bo na ten kawałek ziemniaka trzeba było czekać koło 10-15 minut.
Zamówiłem rzeczy z menu, które powinny być dostępne od ręki, a tu zonk. Każdy zamówił. A ja stoję i czekam. Wszyscy jedzą. Ja dalej czekam. Inni ludzie co później zamówili ode mnie i stoją w kolejce – też już odbierają. Ja dalej czekam. Wreszcie pojawił się wymarzony numerek na tablicy zamówień i było co jeść! Zirytowała mnie sytuacja zwłaszcza, gdy człowiekowi było zimno, miał już trochę dość i marzył tylko o gorącej wannie.
Na tej obiadowej posiadówce zeszło nam trochę czasu, ale odpoczęliśmy i posiłek miał szansę się ułożyć na resztę kilometrów. Już czułem, że meta jest blisko, a najgorsze jest za nami. W głowie jednak nadal rozgrywało się nadal liczenie kilometrów. Mamy 160, teraz aby do 180 to będziemy jak Ironman’i. Potem aby do 200 i już będzie z górki. I tak jakoś leciały te kilometry, asfalt się zmieniał, pogoda również i nadszedł moment, gdy przekroczyliśmy Wisłę przy Nowym Dworze Mazowieckim. Do finiszu w Jabłonnie było już raptem 15 km! Pozostało wyczekiwanie i „dojeżdżanie” ostatnich kilometrów.
Finisz(e)
I „pierwszy” finisz w Jabłonnie został zaliczony. Dotarliśmy przed godziną 19. Wszyscy cali i szczęśliwi. Chociaż w międzyczasie Rafał – nasz kapitan – zaliczył glebę w momencie gdy chciał powiedzieć, że dzisiaj jeszcze nikt się nie wywalił. Wywołał wilka z lasu. Na szczęście nie było to nic groźnego. Ostatecznie skończyło się na otarciu, dziurach na łokciu w kurtce i bluzie.
Od początku mieliśmy plan, że na start zawodów na Saską Kępę wracamy rowerami. Ot dodatkowe 20 km „lotnego finiszu” już nam różnicy nie zrobi. W Jabłonnie opuszczają nas Zuza z Michałem i w piątkę ruszamy na drugi finisz.
Na miejscu meldujemy się u orgów w biurze zawodów. Dostajemy medale, super torby na zakupy z pięknym logo TdW, a dla głodomorów czekają pączki i LOKI z buraka.
Och to już koniec? Ano koniec. Wyszło z tego prawie 10 h jazdy netto i 257 km wspólnej zabawy. Po prologu czekam na kolejne etapy Tour de Warsaw 2015. Należy pochwalić dobrą robotę organizatorów. Duże podziękowania dla nich i mojego teamu. Wszyscy daliśmy radę! BRAWO!
PS. Ostatnią rzeczą jaka mi przyszła jeszcze do głowy po wyścigu to sprawa startu w dwóch różnych kierunkach. Super uczucie gdy mijało się i pozdrawiało ekipy jadące w przeciwnym kierunku. Było nas widać na trasie. Taki mały sympatyczny akcent. Ahoj przygodo! :)