Ż-ut oka #4: 9. Bieg Ursynowa

TTen sezon biegowy jest przełomowy, patrząc z punktu widzenia mojego biegania. Zwłaszcza jeśli przyjrzymy się moim życiówkom. Większość z nich datuje się na 2012 rok, to już kawałek czasu, a nowych rekordów nie widać, zwłaszcza gdy nie startuje się na tak krótkim dystansie, jak 5km.
Biec czy nie biec?
Bieg Ursynowa to bieg, o którym myślę rok w rok. W 2012 wystartowałem i bardzo mi się podobało. Wszystko to przez szybką i szeroką trasę, dzięki której można zrobić fajny czas. W roku kolejnym również miałem wystartować, ale w ostatniej chwili musiałem pozbyć się pakietu, a w minionym roku przespałem zapisy. Tak więc mocnym postawieniem na ten sezon było pobiegnięcie w tej imprezie o randze Mistrzostw Polski. Choć nie zapisałem się od razu, to jednak w końcu udało mi się dopełnić formalności i start w tym biegu stał się faktem.
Atak na życiówkę
Oczywiście nadrzędnym cele tego startu było poprawienie życiówki (19:55). Od momentu jej osiągnięcia na nie łatwej trasie, wiedziałem, że uda mi się zrobić jeszcze lepszy wynik. To było pewne. Pytanie tylko o ile uda mi się wyśrubować swój poprzedni wynik. Sekundy? Minuty? Praca na treningach przez ten czas musiała zaowocować dobrym czasem. Po prostu musi nadejść dzień startu i wtedy będzie wszystko jasne.
Żar się z nieba leje

Nadeszła sobota 13 czerwca i stanąłem oko w oko z trasą, biegaczami i… pogodą. Tego dnia w Warszawie, jak i w całej Polsce była fala upałów. Taka pogoda nie pomagała na trasie i zabierała dużo sił każdemu biegnącemu tego dnia. Punkt 10 usłyszałem wystrzał i ruszyliśmy. Oczywiście chwila marszu i dopiero zaczęło się ściganie w momencie przekroczenia maty do pomiaru czasu. Pierwszy kilometr najszybszy, bo pokonany w 3 min i 42 sek. Właśnie wtedy pogoda nie przeszkadzała, bo słońce schowało się za chmurami, a wiatr jakby wiał w plecy. Nic bardziej mylnego, że było przyjemnie. Kolejne kilometry, a w zasadzie każdy metr to walka z upałem, własnym ciałem i zwyczajnym lenistwem do wysiłku. Jednak w głowie miałem plan, że skoro pierwszy kilometr poszedł tak szybko, to teraz kolejne trzeba przytrzymać poniżej 4min/km, a na ostatnich dwóch jeszcze zaatakować.
Plan był realizowany idealnie, motywował mnie również widok znajomych, którzy byli przede mną. Miałem motywację do wyprzedzenia ich, a co za tym idzie do szybszego tempa. Wyczekiwanie, aby minąć zawrotkę… potem 4km… i atak! Pozostał kilometr do mety. Minęło 500m i staram się przyspieszać. Jest ciężko, bo słońce praży, a ja dokładam do pieca. Nogi pieką, ale nadal napieram i finisz ostatnie 100-200m w tempie bliskim 3min/km. I jest meta! Stopuje Garmina i widzę czas 19:15! Czyli lepiej o 40 sek od poprzedniej życiówki. Byłem zadowolony z takiego wyniku, zwłaszcza w takich warunkach. Jednak teraz sam nie wiem co traktować za życiówkę, bo okazało się, że w oficjalnych wynikach netto mój czas to 19:25. 10 sekund różnicy. Ja natomiast wiem, że start/stop Garmina wykonałem idealnie na matach do pomiaru. Mentalnie nie wiem co przyjąć za swoją życiówkę… mam dylemat w tej kwestii. Jednak wiem, że bez względu, jaki wynik mogę przyjąć za życiówkę, to wiem, że jestem w niezłej formie i to cieszy na dalszą część sezonu.
PS. Gratulacje dla mojego Brata Krzyśka i Przyjaciela Damiana, którzy również podjęli walkę w tym gorącym dniu :)
