Ahoj przygodo! Ironman 70.3 Gdynia
Zanim jeszcze cokolwiek się wydarzyło, już był szał. Najpierw w sierpniu zeszłego roku, gdy ogłoszono, że Gdynia wygrała wyścig o wejście pod szyld Ironmana. Drugi szał był przy zapisach w grudniu i to podwójnie. Pierwszego dnia, padły serwery i zamiast pakietów były setki wpisów o słabej organizacji. Następnego dnia wszystko poszło sprawnie. Czy tak samo sprawnie było w sierpniu?
Jeszcze się nie zaczęło, a już szał…
Pierwsze informacje o zawodach usłyszałem na innych zawodach. W sierpniu 2014 brałem udział w biegu ultra – Chudy Wawrzyniec. Było to moje trzecie podejście do tej imprezy, a dokładniej do długiego dystansu 80 km+. Wszystko po to, aby w 2015 roku pojechać do Gdyni na Herbalife… no właśnie Triathlon. Nie myślałem, że będzie to Ironman. Dowiedziałem się tego po biegu, gdy odpoczywałem na hali zawodów. Ucieszyło mnie to bardzo, bo dzięki temu zaliczę dwie imprezy z czerwoną M’ką w jednym roku.
Jak to zwykle bywa, więcej zaczęło się dziać bliżej imprezy, a konkretnie w grudniu. Wtedy to zaplanowała była konferencja imprezy, w której brałem udzia (RELACJA – KLIK!).
A potem jak już wspominałem, gdy wystartowały zapisy, zaczął się szał. Każdy chciał wziąć w pierwszym Ironmanie w Polsce udział. Atrakcyjne wpisowe i limit 2000 zawodników robiło swoje:
5. Opłata startowa za udział w Herbalife IRONMAN 70.3 Gdynia w zależności od kolejności wpłaty wynosi:
– 125 euro dla pierwszych 1500 uczestników;
– 175 euro dla kolejnych 500 uczestników.
Po wypełnieniu formalności, każdy z zapisanych szczęśliwców otrzymywał takiego maila:
„Szanowy Panie/Szanowna Pani,
informujemy, że zgłoszenie do Herbalife IRONMAN 70.3 Gdynia przebiegło pomyślnie. Pana/Pani dane powinny się teraz znajdować na liście startowej uczestników Imprezy.”
Tak jak w zeszłym roku zawody w Gdyni to kilka imprez na różnych dystansach. W tym roku był to triathlon na dystansie sprinterskim, sztafety i długim czyli „70.3”. Tak jak będąc w Poznaniu, tak i w Gdyni, można było poczuć atmosferę triathlonowego święta już w piątek. Na szczęście w sobotę mogłem się wyspać i poobserwować zmagania innych. Mój czas miał nadejść w niedzielę o godz. 8:20. Płynąłem w trzeciej fali tuż za zawodnikami PRO i paniami. Pogoda zapowiadała się wyśmienita – możliwe lekkie opady i temperatura w granicach 22 stopni Celsjusza. Warunki idealne, jeśli tylko nie będzie wiało. W piątek było gorąco, a wieczorem pojawił się deszcz. Natomiast sobota to powtórka z rozrywki, czyli ciepło i duszno. Były to podwaliny pod wieczorne burze, które oczyściły powietrze przed niedzielnym ściganiem.
Akcja organizacja vol. 2
Pierwszy krok do dobrej organizacji zawodów trzeba jak zwykle wykonać samemu. Bez dobrego spania nie ma ścigania, a jeszcze lepiej, gdy nocleg mamy blisko biura zawodów i strefy zmian. Jednak tym razem lepszą opcją było spanie blisko skweru Kościuszki, ponieważ biuro zawodów było nieco dalej w Gdyńskiej Arenie. Logistykę zawodów w Gdyni zacząłem planować dość późno, bo niecałe dwa miesiące przed startem. Pierwsze oferty noclegowe, które były w pobliżu zawodów opiewały na kwoty liczone w tysiącach. Jednak lepsze poszukiwania pozwoliły na znalezienie cichej i dobrej lokalizacji w niskiej cenie.
Kolejny krok to pakiet, który odebrałem w piątek po południu w Arena Gdynia. Oprócz biura zawodów mogliśmy też zaopatrzyć się w różnej maści sprzęt na EXPO oraz zakupić gadżety z logo Ironman. Ogólnie trochę ludzi się kręciło, ale wszystko szło bardzo sprawnie i bez większych kolejek. Samo odbieranie pakietu szło na raty. W jednym miejscu koperta z chipem, czepkiem i numerami startowymi. W drugim miejscu plecak z logo imprezy, a w trzecim miejscu torba podróżna od Herbalife. Po prostu parada atrakcji!
Jak wspominałem, strefa zmian usytuowana była na skwerze Kościuszki, który podobno jest największy molo w Europie! Strefa byłą wąska, ale za to długa. Po jednym stojaku z lewej i prawej strony. Wstawianie rowerów do strefy zmian szło bardzo długo, a to przez niezłe względy bezpieczeństwa. Nie można było wnosić dużych toreb i plecaków. Co najwyżej duże worki z logo imprezy. Trzeba było mieć chip na kostce oraz co jest standardem – numer startowy oraz obklejone rower i kask. Wchodząc do strefy, nasze nazwisko było wyczytywane przez spikera, a obok fotograf robił nam fotkę z rowerem do rodzinnego TRI albumu. W strefie ku zaskoczeniu jednak koszyki, a worki na rzeczy suche i mokre były tylko dla porządku. Z jednej strony dobrze z drugiej nie dobrze. Jak dla mnie bezsensowna hybryda podejścia do strefy zmian. Jednak jaki pan taki kram.
Daleko jeszcze?
Niedziela. Pobudka punkt 5:30. Za oknem deszcz, czyli prognozy się sprawdzają. Oby tylko przestało padać, żeby nie było ślisko na etapie kolarskim. Poza tym nie jest gorąco, wręcz czuć lekki chłód, na szczęście nie za specjalnie też wieje. W godzinkę człowiek oporządzony i można lecieć spacerem do strefy zmian. Strefa była czynna do 7:30 więc była jeszcze chwila czasu, aby pod pompować koła, zostawić worki w koszykach i mieć czas, żeby przemieścić się na plażę. Wejście do strefy zawodników czynne były dla mojej fali od 7:45. Idąc spacerem, spotykam kolejnych znajomych, a wszędzie kibice i zawodnicy.Pierwszy wystartował Janek Mela, który był w tym roku ambasadorem imprezy. Potem w bój poszli PRO-si i panie, a kolejna fala to już mój czas. Zakładanie pianki poszło sprawnie, ale nie ubierałem się od razu do końca. Nie było zimno, bo jak było napisane na tabliczce przy plaży, woda ma 18 stopni, a powietrze 22. Nie było widać za specjalnie fali na morzu. Będzie dobrze! Szybka rozgrzewka, chwila w wodzie i już na brzegu wyczekiwanie na start.
Wystrzał i poszli… biegać! Tak, tutaj dość długo człowiek wesoło truchtał w wodzie, zanim wskoczył do morza i zaczął płynąć. Jednak po kilkudziesięciu metrach się to udaje. Zaczynam spokojnie, średnio co widzę, nawigacja całkiem dobra, ale ścisk jest ogromny. Wszystko przez puszczenie kilku kategorii wiekowych naraz (M (18-24, 24-29, 30-34)). Taki stan trwa przez około 150-250 m. W międzyczasie mijam kilku żabkarzy i dalej robię swoje, uważając, żeby nigdzie się nie nadziać na innego zawodnika. Jednak nie uchroniłem się przed soczystym strzałem w lewe oko, przez co okularki zaczęły podchodzić wodą. Nie za dużo, ale coś tam się zbierało.
Dalej płynąłem ręką za ręką i wypatrywałem kolejnych boi, ale jednak czekałem na moment opłynięcia statku. Dopływając coraz bliżej niego, widać było, że jest on jeszcze dalej. Nie opływając go, zrobiłem nawrót i kierowałem się ku plaży i wyjściu z wody. Tam spokojne tempo i dalsza praca kraulem. Pod koniec płynięcia, któryś z zawodników tak podpłynął, że „zaplątując się” w moją rękę, ściągnął mi moja silikonową opaskę z Panem Żabką. Poszła na dno. Wkurzony tym faktem zacząłem napierać do mety pływania. Swoją złość przełożyłem także na rower. Tak jak na starcie, tak i na finiszu pływania było dużo mielizny. Dobiegamy do wyjścia, a w międzyczasie ściągam piankę do pasa i zasuwam do strefy. Czas w wodzie lepszy niż w Poznaniu co mnie ucieszyło, jednak teraz czekało na mnie 600 m dobiegu do strefy, żeby złapać rower i pójść w bój na asfalcie.
Wpadłem do strefy, pianka z siebie, a buty, kask i numer na siebie. Wybieg ze strefy i na rozgrzewkę czekało trochę nierównej kostki. W dalszym ciągu byłem zły, że straciłem opaskę. Migiem wskoczyłem na rower i zacząłem napierać. Trasy nie znałem, więc na nic się nie nastawiałem. Nie za specjalnie wiało. Trasa urozmaicona przez to, że nieznana i tak mijał km za km. Po ok. 10-15 km asfalt równiejszy zaczęło wiać i ciągle albo kogoś mijałem, albo mnie ktoś mijał. Średnia prędkość była niezła, ale zasuwałem, ile mogłem, bez oglądania się na zegarek i cyferki. Na punktach ciągłe uzupełnianie płynów i wyczekiwanie końca roweru. Rower zrobiony o około 2:45. Byłem z niego zadowolony, a pod koniec jazdy miałem tylko jedną myśl. Teraz czekają na mnie 3 kółka biegu, po której trasie także nie znam. Przede wszystkim chciałem zobaczyć moich kibiców i będę walczył resztkami sił o jak najlepszy czas.Powtórzę się, bo po raz kolejny udało mi się wypiąć buty w trakcie jazdy. Bieg po dywanie strasznie długi, a obolałe stopy dostały nieźle w kość, wyczuwając każdą nierówność pod dywanem strefy zmian. Po chwili ukazał się stojak z moim numerem. Rower na miejsce. Buty na nogi i migiem na trasę biegową. Było to w miarę sprawne T2 i tak jak w Barcelonie oraz Poznaniu musiałem poszukiwać toalety. Wiedziałem, że toaleta jest na każdym punkcie odżywczym. Jednak mijając pierwszy punkt, odpuściłem potrzebę skorzystania z niej. To był błąd. Przez kolejne dwa kilometry czułem, że ciśnienie jest coraz większe i toika będzie niezbędna. Moje poszukiwania skończyły się przy kolejnym punkcie żywieniowym. I znowu niby strata 1-2 minut na toaletę to dużo, ale w perspektywie, że kilkanaście km przede mną to była ulga.
Pierwsze kółko szybko minęło dzięki dużej ilości znajomych i kibiców. Niestety też od 5 km czułem się słabo na żołądku, dlatego potem nic nie piłem, ani nie jadłem na punktach przez kolejne 5 km. Przyczyną tego stanu były prawdopodobnie beznadziejne batony na rowerze. Eksperymenty na zawodach to kiepska opcja, ale jednak tego dokonałem. Koniec końców się otrząsnąłem i leciałem dalej. Czułem się strasznie zmęczony, a do tego słońce coraz bardziej przypiekało. Marzyłem, aby minęło drugie kółko i być już na ostatnim. Z każdym krokiem zbliżałem się do mety. Ostatnie 7 km jakoś leciało. Żyłem myślami o mecie i kolejnych punktach odżywczych, gdzie człowiek zawsze się mógł czegoś napić i schłodzić zimną wodą z kurtyn wodnych. Koniec końców po nieco ponad 5,5 godzinach zameldowałem się na mecie gdyńskiego Ironmana! Ulga niesamowita, radość nie jakaś za specjalna. Pierwszeństwo miała myśl, że to koniec już tej męki. Czas na chillout i piwo!
After
Na finiszu była moja ukochana, znajomi i cała chmara zawodników oraz ich rodziny w strefie regeneracji. Marzyłem o czymś zimnym do picia, co nie było wodą ani izotonikiem. Tym razem ku mojej uciesze czekało na mecie zimne piwko, a konkretniej Lech Free. Tym razem nie prowadziłem auta po zawodach, ale nawet gdybym musiał, to nareszcie moje życzenie zostało spełnione. Zimne piwo bezalkoholowe na mecie i to w sumie do oporu. W strefie znalazłem jeszcze izo, wodę, a na szybko do zagryzienia arbuzy i pomarańcze. Jednak żeby zjeść coś konkretnego, to wybór był bardzo, ale to bardzo ubogi, a w zasadzie zerowy. Nawet żeby dostać miskę makaronu trzeba było stać w dużych kolejkach. Jedyne co dobre w strefie poza zimnym piwem to możliwość spoczynku na leżaku albo regeneracja w zimnej wodzie w rozstawionych basenach.
Barcelona vs Gdynia
Jak dla mnie Ironman 70.3 w Gdyni to udana impreza. Dobre trasy, super kibice i fajna atmosfera. Jednak znajdą się także minusy. Zaczynając od początku. Dziwna moim zdaniem logistyka strefy zmian – koszyki + worki, ale to mało istotne. Poza tym siano dezinformację wśród zawodników o opływaniu statku, którego nie opływaliśmy. Słyszałem o przypadkach, gdzie przy wyjściu z wody, ludzie tną nogi o pręty. Na trasie kolarskiej, cześć asfaltu w mocno średnim stanie. Natomiast na sam koniec strefa finiszera, która zwyczajnie była słaba. Bo ani wyboru, ani ilości. I tak jak przy okazji Challenge’u pisałem:
Nie mało kasy się daje za pakiet, to jednak chciałbym mieć większy komfort wyboru, zwłaszcza gdy już mam dość wszystkiego na finiszu. W Barcelonie było drożej, ale tam był taki wybór, że każdy znalazł coś dla siebie. Tutaj jednak byłem lekko rozczarowany, ale cóż jak widać, nie można mieć wszystkiego.
I na razie ponownie Ironman wychodzi zwycięsko, ale ten z Hiszpanii. Bije on na głowę zarówno imprezę w Poznaniu, jak i w Gdyni. Jednak wcale nie oznacza to, że Gdynia ma słabe zawody. Znowu mogę się posłużyć cytatem:
Wręcz przeciwnie, stoją na niezłym poziomie. Bardzo dobrą robotę robią wspaniali wolontariusze, bez których żadne zawody by się nie odbyły. Dziękuję im za wzorową pomoc i obsługę na punktach żywieniowych.
Dlatego tym razem nie wiem, czy w przyszłym roku ponownie się tu zjawię. Raczej wybiorę inną imprezę z cyklu 70.3 w Europie. Tak czy siak, polecam wybrać się nad polskie morze, aby zmierzyć się z dystansem 70.3 w Gdyni.
Czasy, wykresy…