Tour de Warsaw 300. Achilles is dead, skurcz is back!

C Chęć na Tour de Warsaw 300 miałem już po kwietniowym prologu. Mijały tygodnie i termin zapisów oraz zawodów zbliżał się wielkimi krokami. Zrobiłem powszechną mobilizację w mojej ekipie, ale wiele osób nie było chętnych na taki deal. Nawet wezwane posiłki znajomych na nic się zdały, bo brakowało 6 „do brydża”. Po czasie na zapisy znalazł się ostatni śmiałek i nadzieja na start odżyła, o ile organizatorzy nas przyjmą w szeregi drużyn. Szybki mail, grzeczne zapytanie i… tak powstała ekipa „Lepiej późno niż później!”. Lekki spontan nikomu nie zaszkodził.. nawet podczas 300 km wycieczki rowerowej.
Przed startem
Ekipa na spontanie powstała, a teraz musiała się dostać ze startu na metę. Ja jako kapitan musiałem się doczłapać, choćby nie wiem co. Jednak przed startem nie wiedziałem czego się spodziewać, bo bliżej znałem tylko połowę teamu, ale skoro ktoś się porywa na taki wyścig, to coś tam musi w nogach mieć, albo w głowie i to niekoniecznie zdrowo :) Ostateczny skład ekipy to: Adam, Łukasz, Patryk, Paweł i Wojciechów 2-óch. Dodatkowo tym razem mieliśmy support w postaci wozu technicznego oraz niezastąpionego kierowcę tego wozu – Krzyśka.
Zbiórka teamu zaplanowana na ok. 6 rano, aby ustalić jeszcze ostatnie kwestie organizacyjne. Ja umówiłem się z Patrykiem, żeby być na miejscu w OSiR-ze ok. 5 rano. Tak wcześnie, aby na spokojnie odebrać numery startowe, odbyć odprawę techniczną kapitanów oraz napić się kawy.
Start lotny
Tak jak i w kwietniu mojemu teamowi wylosowano kierunek Wschód. Start planowo miał się odbyć o 6:35. Jednak wyruszyliśmy chwilę później. Tym razem start lotny był prawie od razu, bo znajdował się pod wiaduktem przy Stadionie Narodowym. Poprzednio rozgrzewka trwała blisko 25 km, zanim wyruszyliśmy „na sztywno”. Moim zdaniem teraz było lepiej, bo człowiek może liczyć kilometry, które już pokonał „na serio”.
Początek spokojny, choć trochę szarpaliśmy tempo przez czerwoną falę świateł. Dodatkowo lekko wiało, a temperatura nie była zbyt wysoka. Żałowałem, że zostawiłem bluzę w samochodzie, wybierając strój kolarski na krótko + pożyczone rękawki (dzięki Patryk!). Jednak po 15-20km zaczęło być już przyjemnie ciepło. Nie telepało z zimna, a i słońce zaczynało powolutku dogrzewać. W końcu startowaliśmy przed 7 rano, więc nie ma co się dziwić na pogodę. Jednak lepsze to niż skwar czy też jesienno-zimowa aura, którą mieliśmy w kwietniu.
PK1. Miąse (~80km)
Trasa do pierwszego punktu kontrolnego zleciała bardzo szybko, że nawet nie poczułem tego w nogach, ani w głowie. Żadnego liczenia kilometrów, męczenia się i wyczekiwania. Po drodze bez żadnych przygód. Trzymaliśmy peleton, zmiany co chwilę i ciągle coś się działo, a i tempo niezłe, bo trzymaliśmy średnią ok. 31 km/h. Na punkcie uzupełnienie bidonów, szybka przekąska i toaleta. Po lekkim resecie ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu pizzy w Górze Kalwarii.
PK2. Góra Kalwaria (~190km)
Oj ten punkt kontrolny był mocno wyczekiwany z wielu powodów, przynajmniej dla mnie. Od pierwszego PK dalej taktycznie trzymaliśmy się założeń, a poza tym nie działo się na drodze nic. No może poza coraz bardziej doskwierającym mi lewym Achillesem i kolanem. Od 120 km ból zaczynał się powiększać, a ja w głowie miałem zakodowane, że pizza i punkt kontrolny będą na ok. 150 km. Jednak zbliżaliśmy do takiego kilometrażu, a tu nijak nie było okolic Góry Kalwarii. Znam te rejony i wiedziałem, że jeszcze jest daleko, choć liczyłem, że za te kolejne i kolejne parę kilometrów znajdziemy się na rynku i będziemy zajadać pizzę, a dodatkowo zrobię coś, żeby uśmierzyć ból. Dotarliśmy w okolice Otwocka, potem Karczewa i nadal nic. Pizzy nie ma. Ból coraz większy. Nie było też naszego wozu technicznego, który miał działać od 10 rano. Niestety Krzysiek miał problemy z dojazdem i złapał nas właśnie w Karczewie. Wtedy to nastąpił mały przełom. Braki w piciu, ból i wkurzenie, że nie ma tej Góry Kalwarii, dawały się we znaki. Na szczęście sklep Żabka, zimne napoje i pojawienie się Krzyśka, poprawiło humory i wprowadziły bojowy nastrój. Ja ku swojej uciesze troszkę się porozciągałem, napiłem się zimnej coli i łyknąłem proszki przeciwbólowe. Po przerwie ruszyliśmy i od razu lepiej. Wiedzieliśmy, że zostało już naprawdę mało do Góry Kalwarii. Kilometry mijały i w końcu się dotoczyliśmy do upragnionego punktu. Oczywiście, zanim to nastąpiło, to zbłądziliśmy, bo nikt nie wiedział, gdzie jest Rynek i Pizzeria Biesiadowo. Jednak szybka nawrotka pozwoliła wrócić na dobrą trasę.
Na punkcie wybawienie jedno za drugim. Ciepła pizza, zimne picie, toaleta i jeszcze znalazł się suchy lód w sprayu! Normalnie tyle szczęścia w jednym miejscu. Na dodatek na miejscu był serwis rowerowy i cała ekipa zdecydowała się na podregulowanie sprzętu i nasmarowanie łańcucha. Po szybkim serwisie ducha i ciała oraz naszych maszyn ruszyliśmy w stronę Tarczyna. Kolano przestało mnie boleć, co było wielkim plusem na dalsze kilometry, ale nadal pozostawała sprawa Achillesa. Jednak mając w głowie, że pogoda dopisuje, mamy dobre tempo, a ponad połowa trasy za nami to trzeba zacisnąć zęby i walczyć do końca. No pain no gain!
PK3. Radonice (~260km)
W sumie więcej się działo przed punktem niż na punkcie. Po wyruszeniu z GK, dalej trzymaliśmy tempo i wiele się w naszej jeździe nie zmieniło. Każdy zaczynał odczuwać zmęczenie, a dodatkowo zaczęło się robić całkiem ciepło przez przypiekające słońce. W międzyczasie Łukasz i Wojtek byli w kontakcie ze swoimi żonami, które miały podwieźć nam różne smakołyki. I tak w okolicach Grodziska mieliśmy pauzę na uzupełnienie płynów i pyszne naleśniki z nutellą (mniam! dzięki! :)). Właśnie przez ten postój, nie za specjalnie potrzebowaliśmy ostatniego PK.
Na PK w Radonicach przyjechaliśmy, pokazaliśmy się, że jesteśmy i żyjemy, a potem od razu jazda na trasę. Tam w okolicach miejscowości Natolin zaczął kropić deszcz. Przez całe 5 minut. Tak więc cały wyścig odbył się „na sucho”. Poza tym gnaliśmy dalej w kierunku Nowego Dworu Mazowieckiego. Ekipa coraz bardziej zmęczona, mnie dalej Achilles nasuwał równo, a i zaczęły pojawiać się skurcze. Cały czas utrzymywaliśmy średnią powyżej 30 km/h, ja czasami gubiłem peleton i próbując przyspieszyć, nie mogłem, bo mnie skurcze zaczęły wyginać w każdą stronę. Radą na to był zimny sok pomidorowy i gorzka czekolada z solą morską. W międzyczasie pojawił się też kolejny wóz techniczny z zimną colą wydawaną przy okienku. Prawie jak w McDrive, jednak teraz o wiele smaczniejsza niż kiedykolwiek. Tego nam było trzeba, a zostało już tak nie wiele do finiszu!
Finisz(e)
I tak jak w kwietniu pierwszy finisz był w Jabłonnie. Dotarliśmy całą ekipą, wszyscy zmęczeni, ale cali i szczęśliwi. Teraz zostało nam już tylko albo i aż 20 km powrotu do OSiR-u na drugi finisz. Tym razem był to wymóg dla każdej z drużyn, aby oficjalnie ukończyć zawody.
Co ciekawe ostatnie kilometry, które miały być na luzie, na luzie nie były. Momentami napieramy po 40 km/h. Ja nie wiem skąd ten power, ale jakieś rezerwy jeszcze zostały.
Na miejscu meldujemy się w biurze zawodów. Dostajemy oklaski od innych ekip oraz gratulacje od organizatorów, którzy wręczyli nam medale, super torby na zakupy z logo TdW, a dla głodomorów czekały pączki i pyszny makaron.
No i co? To już koniec? Ano koniec. Teraz czekam na ostatni etap z cyklu Tour de Warsaw 2015. Po raz kolejny należy pochwalić dobrą robotę organizatorów. Super zawody pod względem organizacyjnym, atmosfery i wszystkiego tego, co się dzieje wokół imprezy. Brawo! Odrębne i jeszcze większe podziękowania dla mojego teamu – Adam, Krzysiek, Łukasz, Patryk, Paweł, Wojtek oraz rodzinki ekipy – DZIĘKUJĘ. Wszyscy daliśmy radę! BRAWO!
Czasy, wykresy…
FOTO: Wojtek Mąka, Rowerowe Legionowo i zdjęcia własne.